czwartek, 23 kwietnia 2009

ANNA DYMNA



AKTORKA Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA


"Tygodnik Polski" - Australia  
Nr 24 z dn. 28 czerwca 2000 r.


„Będę mówić cały czas, że jestem szczęśliwa, szczęśliwa... wszystkim będę tak mówić, bo jak się narzeka to można ściągnąć na siebie tylko same nieszczęścia.” Tymi słowami odpowiada na pytanie, czy jest zadowolona z życia zawodowego. Zapytana o życie prywatne, nerwowo spogląda na zegarek, gdyż pół godziny temu umówiła się ze swym synem, a on jak to piętnastolatek widocznie gdzieś pomylił drogi. Spóźnia się. O swych planach mówi z ożywieniem i błyskiem w oku. Właśnie wróciła z próby „Hamleta” w Teatrze STU, za kilka tygodni zaczyna grać w sztuce Różewicza pt. :”Spaghetti i miecz” – Anna Dymna, aktorka z prawdziwego zdarzenia zgodziła się porozmawiać ze mną o teatrze, filmie, podróżach i Polonii, przed którą występowała niezliczoną ilość razy.

Z Krakowem związana jest od dziecka. Wyrosła w atmosferze tego magicznego miejsca, obcując nie rzadko z ludźmi o nieprzeciętnej osobowości. Teatr, sztuka, poezja towarzyszyły jej każdego dnia. Nie miała więc nawet czasu zorientować się, że aktorstwo stanie się jej powołaniem, że to teatr będzie wyznaczać rytm jej życia.

„W kamienicy, w której mieszkałam jako dziecko był pewien aktor – Jan Niwiński. Był to człowiek niezwykły, czarodziej, demon, diabeł. Naprawdę uważałam go wtedy za diabła, gdyż spał w dzień, chodził ubrany w różne szaliki i koce, a w nocy ćwiczył role. Stworzył on i prowadził teatr dla dzieci w Klubie Łączności przy Poczcie Głównej w Krakowie, gdzie pierwsze swoje kroki stawiało wielu aktorów m.in. Ania Polony, Monika Niemczyk , Jasiek Frycz. Bardzo chciałam wtedy do nich dołączyć i tak się też stało. Mając 12 lat znałam na pamięć dzięki niemu mnóstwo wierszy i scenek. Bardzo mi to pomogło w dostaniu się do szkoły teatralnej”.

Debiutem scenicznym Anny Dymnej okazała się rola Isi i Chochoła w „Weselu” w reżyserii Lidii Zamkow w Teatrze Słowackiego w Krakowie w 1969 roku. Dla 18-letniej dziewczyny było to spore wyzwanie, gdyż rola to pointowała sztukę. W tym samym roku zetknęła się z filmem. Komedia „150 kilometrów na godzinę” w reż. Wandy Jakubowskiej nie odniosła sukcesu, ale dla młodej aktorki już sam fakt obcowania ze znanymi aktorami był czymś wyjątkowym. Pierwszym filmem po studiach, w którym zagrała był obraz Sylwestra Chęcińskiego pt.: „Nie ma mocnych”. Rolę Ani Pawlaczki przed oczami ma do dzisiaj większość Polaków.

„Był to chyba najpiękniejszy okres w moim życiu. W trakcie robienia zdjęć do tego filmu, zaprzyjaźniłam się bardzo z Władysławem Hańczą, który był moim największym przyjacielem wśród polskich aktorów. Grając w „Nie ma mocnych” nie zdawałam sobie sprawy, jak ważny będzie to dla mnie film. Myślę, że teraz panuje ogromna tęsknota za takimi Polakami, jakich uosabiali Hańcza i Kowalski. Właśnie teraz, gdy wszystko tak się przewartościowało. Co ciekawe, film przetrwał wszystkie pokolenia i nigdy nie był tak popularny jak teraz.”

Role filmowe przyniosły Annie Dymnej ogromną popularność i sympatię widzów. Ona sama podkreśla jednak uparcie, że to teatr jest najszlachetniejszą sztuką i to on jest jej sposobem na życie.

„Teatr to takie miejsce, które się po prostu kocha, tak jak dziecko lub mężczyznę. Mężczyzna czasem cię nie potrzebuje, czasem jest niedobry, czasem sprawi ci przykrość, ale ja i tak go kocham. Podobnie teatr, w pewnej chwili nie daje mi roli, ale ja go nadal kocham i ... czekam. Film natomiast to taki romantyczny kochanek, który nigdy nie wiadomo czy nie jest ostatni. Często jest bardzo bogaty, zabierze gdzieś w daleką podróż, obsypie brylantami i ... porzuci. Stwierdzi, że są inne aktorki: ładniejsze, młodsze, zdolniejsze.”

Pełna dystansu do otaczającego ją świata, dążąca do uzyskania harmonii między sceną, kamerą i życiem artystka nie przypomina w niczym rozkapryszonej gwiazdy, niedostępnej i otoczonej agentami.

„Nie czuję się gwiazdą i nie znoszę tego słowa. Lubię prowadzić normalne życie, a będąc aktorką walczę o tę normalność więcej niż ktokolwiek inny. W tym zawodzie trzeba o to bardzo walczyć, gdyż to ludzie robią z nas nienormalnych. Patrzą się na nas podejrzanie tylko dlatego, że jesteśmy aktorami. Publiczność chciałaby, żebym robiła skandale, żebym była ekscentryczna. A ja po prostu lubię czasami coś ugotować, zasadzić drzewo w ogrodzie, zmyć podłogę.”

Obsypana setkami nagród, zarówno przez widzów, jak i krytykę podkreśla, że najcenniejsza jest dla niej nagroda za działalność poza artystyczną. W tym roku otrzymała Medal Fundacji Brata Alberta, nagrodę przyznawaną ludziom wspomagającym tę organizację. Celem Fundacji Brata Alberta jest m.in. budowa domów przeznaczonych dla ludzi głęboko upośledzonych. Są to chorzy, o których zapomina czasami cały świat. Niechętnie słucha się przecież o chorobach, kalectwie i bezradności. Udział w akcjach mających na celu wspomaganie tej organizacji, aktorka uważa za swoje posłannictwo i powołanie. Absolutnie nie uprawia tego dla nagród. Jej zadaniem, jako osoby znanej publicznie jest nagłaśnianie pewnych spraw, problemów, o których przecież czasami wolałoby się zapomnieć i w ogóle o nich nie słyszeć. Z zawodu nie zrezygnowałaby jednak nigdy, bo uprawianie tej działalności możliwe jest tylko dlatego, że jest aktorką.

Anna Dymna jawi się ludziom jako człowiek spokojny, życzliwy i pogodny. Człowiek, któremu można zaufać bezgranicznie, który nie zawiedzie, nie zdradzi.

„Dostaję każdego miesiąca tysiące listów. Piszą do mnie ludzie, którzy są chorzy, umierający i przygnębieni. Bardzo często są to naprawdę przerażające listy, dlatego też na łamach „Gazety Wyborczej” postanowiłam opublikować część z nich. Mam ogromny dylemat moralny związany z publikacją tych listów, adresowane są przecież tylko do mnie i nie chciałabym, aby ludzie ci poczuli się zdradzeni. Zależy mi jednak, żeby materiał się ukazał, bo w ten sposób pokażę innym, jaka w Polsce panuje samotność. Ludzie nie mają często nikogo bliskiego, kto mógłby im pomóc. Piszą wtedy do kogoś takiego jak ja, wyimaginowanego, dla nich zupełnie nieosiągalnego.”

Problem okrucieństwa, cierpienia i zła dotyka każdego z nas. Dlatego też po przedstawieniu „Markiza de Sade”, w którym Dymna gra rolę Madame de Montreuil, kiedy padają ze sceny słowa, że poprzez okrucieństwo i cierpienie można odnaleźć drogę do człowieczeństwa, publiczność milknie zafascynowana, aby za chwilę nagrodzić aktorów brawami, wydawałoby się nie mającymi końca.
Ogromna sympatia publiczności towarzyszy aktorce także podczas występów za granicą. Wyjazdy ze spektaklami Starego Teatru w Krakowie oraz przy okazji kręcenia filmów do Holandii, Turcji, USA a nawet do Australii, aktorka wspomina z sentymentem i uśmiechem.

„Pamiętam mój pierwszy wyjazd do Australii w 1987 roku. Pojechaliśmy tam ze sztuką Gustawa Holoubka pt.: ”Mąż i żona”. Przejechaliśmy wtedy przez największe miasta tego kraju, aż w końcu trafiliśmy nawet na Tasmanię. Niezwykła to była podróż: wspaniałe spotkania, wzruszające przeżycia, piękne krajobrazy, ale kiedy spojrzałam wieczorem na gwiazdy i nie zobaczyłam Wielkiego Wozu przeraziłam się i pomyślałam, że jestem chyba na końcu świata. W Melbourne mam wielu przyjaciół, których za pośrednictwem „Tygodnika Polskiego” serdecznie pozdrawiam. Występy zagraniczne dziś i w czasach komuny różnią się od siebie diametralnie. Pamiętam przy kręceniu „Kochaj, albo rzuć” w USA ktoś zapytał mnie, czy wojna w Polsce się skończyła. Byliśmy wtedy oglądani, jak ludzie z innej planety. Dzisiaj sytuacja zmieniła się o 180 stopni.”

Istnieje taki porządek rzeczy, że aktorzy mający na swym koncie już spory dorobek artystyczny prowadzą zajęcia w szkołach aktorskich. Od 10 lat Anna Dymna jest wykładowcą prozy na pierwszym roku w Krakowskiej Wyższej Szkole Teatralnej.

„Spotkania z młodymi ludźmi są zbawienne, bowiem człowiek nie traci kontaktu z rzeczywistością. Jest to bardzo ciężka i odpowiedzialna praca. Spotykam ludzi, którzy są tacy sami jak ja kiedyś tzn. nie wiedzą nic o świecie i życiu, nie mają żadnych przeżyć. Nikogo nie da się nauczyć aktorstwa. Tym młodym ludziom trzeba tylko uświadomić co w nich jest, odkryć przed nimi jakieś nowe światy. Praca ta absorbuje mnie bez reszty, ale zdarza się czasami, że są takie zajęcia, na których jedyną osobą purpurową z emocji jestem ja i wtedy chce mi się po prostu płakać. Później przychodzi jednak taki moment, kiedy coś w tym młodym człowieku się otwiera i coś zaczyna płonąć i to jest piękne !”

„Zawód aktora jest nieprawdopodobnie niezdrowy pod każdym względem: psychicznym i fizycznym. Aktor chory, kulawy idzie w odstawkę i nikt specjalnie się tym nie wzrusza. Jednocześnie jeżeli kocha się aktorstwo to można osiągnąć uprawiając ten zawód ogromną satysfakcję i radość. Czasami płaczę, męczę się, nie śpię po nocach, nienawidzę reżysera, mam go ochotę zamordować, a on mnie, ale mam w życiu jakiś cel. Jestem aktorką z prawdziwego zdarzenia i zawód ten uprawiam z powodów głębokich i zasadniczych, a nie z tego powodu żeby być na okładkach kolorowych pism i aby zarabiać pieniądze. Jeżeli robi się w życiu coś co jest pasją i przy okazji można jeszcze z tego żyć to na pewno odniosło się sukces. Dla mnie sukcesem jest to, że przez całe życie jestem potrzebna w zawodzie i cały czas sprawia mi to dużo radości.”

Pytam jeszcze o Teatr Stary, o rolę w filmie „Boża Podszewka”, o Wiesława Dymnego ... -brakuje czasu. Wychodzimy z teatru; właśnie zaczął padać deszcz, a samochód zaparkowany mam kilka ulic dalej. To ja waham się, aby wyjść na ulicę, moja rozmówczyni przeciwnie. „Proszę spojrzeć jaki wspaniały deszcz, jak cudownie pachnie.” Obok teatru stoi rower, na którym Anna Dymna przemieszcza się z jednego teatru do drugiego. „To dlatego, że Kraków jest cały zakorkowany”. – Uśmiecha się i macha ręką na pożegnanie – aktorka z prawdziwego zdarzenia.