sobota, 27 czerwca 2009

RADOSŁAW "REDI" BOCZEK















OPTYMISTYCZNIE I KOLOROWO -  

Malarstwo Radosława „Rediego” Boczka



Obrazy absolwenta Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie nasycone są bogactwem kolorystycznym. Przedstawione postacie wydają się być nie z tej epoki (melonik na głowie kobiety, obszerne suknie), ale sytuacje w których się znajdują do złudzenia przypominają rzeczywistość. Obrazy tętnią życiem, choć nie zawsze pojawiają się na nich postacie. Czasem wystarczy parująca kawa, dymiący papieros lub odsunięte od stolika krzesło. Wszystkie te rekwizyty typowe są dla miejskiego życia, które inspiruje artystę właściwie od początku jego przygody z malarstwem. Pomysł utrwalania na płótnie prozaicznych scen z życia zaczerpnął z rysunków przynoszonych do domu przez jego babcię, która pracowała w jednej z częstochowskich kawiarni. Przychodzili do niej bardzo często artyści, którzy jak to często bywa w takich kręgach nie mieli czym zapłacić za zamawiane wieczorami drinki i lampki wina. Jedyną formą zapłaty jaka im pozostawała były różne grafiki i rysunki. To właśnie te prace stanowiły w dużej mierze kanwę obrazów Radosława „Rediego” Boczka.

Wrażliwość artysty ukształtowała Akademia Sztuk Pięknych w Krakowie. Miasto to, zwane „Paryżem Północy” zawsze było szkołą koloryzmu, skłaniającą się ku malarstwu tworzonemu na przełomie XIX i XX wieku. Impresjoniści, a właściwie postimpresjoniści stanowili wzór dla większości artystów, którzy pierwsze kroki stawiali właśnie w krakowskiej ASP.


„W swoich obrazach nie podejmuję żadnych alegorii, maluję zwykłe życie i na pewno tematycznie dążę do postimpresjonistów, którzy utrwalali przecież na swoich pracach sceny z kawiarni, ulic, kabaretów. W tematyce moje obrazy są więc postimpresjonistyczne, ale w formie przekazu widać znamiona sztuki nowoczesnej.”


Zafascynowany sztuką Paula Cězanne i Toulouse – Henri de Lautrecka do swoich obrazów bardzo często wprowadza elementy architektury, co jest zresztą zgodne z jego wykształceniem. „Złodziejka czerwonego wina” jest obrazem, gdzie w tle widać arkady. Podobnie jest w pracach „Zimna kawa” i „Spotkanie w krainie różu”. Pełno tu także motywów z życia miejskiego, na pierwszy rzut oka banalnego i mało interesującego, jednak po dokładnej analizie - fascynującego i barwnego.


„Staram się często odwiedzać Paryż, gdyż jest on o każdej porze roku inny. Kiedy byłem tam po raz pierwszy zachwycił mnie i fascynacja ta trwa nadal. Ciekawe jest m.in. to, że w paryskich kawiarniach i restauracjach ludzie siedzą przodem do ulicy, tak jak w teatrze i obserwują miasto. Osobiście uwielbiam w takiej atmosferze patrzeć na innych i czerpać w ten sposób inspiracje. Reminiscencje podróży do Paryża niejednokrotnie były tematem moich obrazów i na pewno pojawią się na nich jeszcze nie raz.”.


Jedynym elementem nowoczesności, który aktualnie stosuje artysta jest cyfrowa obróbka własnych obrazów. W planach ma stworzenie billboardów, które powstałyby na kanwie istniejących już obrazów. Ostatnio jednak maluje przede wszystkim tzw. gwasze za szkłem. Obrazy, w których łączy się np. farbę plakatową z akwarelą, albo z ołówkiem. 


Boczek zawsze starał się dużo malować, choć jak każdemu artyście zdarzały mu się okresy twórczego marazmu. Ciągła aktywność w tym zawodzie bez wątpienia powoduje, iż w tym trudnym, nieprzewidywalnym, artystycznym świecie łatwiej się odnaleźć i sprawdzić.


 Radosne, o żywych kolorach malarstwo Boczka jest odpowiedzią na wszechobecny smutek, którego w sztuce współczesnego malarstwa namnożyło się ostatnio bez liku. Laicy dostrzegają w jego obrazach kolorowy, czasami śmieszny i trochę sentymentalny świat, krytycy natomiast cenią w nich niebanalną technikę i kolorystyczny wigor. Wszystko to powoduje, że ten młody, częstochowski artysta coraz częściej wystawia swe prace w znanych i renomowanych galeriach w Polsce. Współpracuje m.in. z warszawską galerią  TAB – Teresy Pomykały, miał także okazje prezentować swe prace w Niemczech a ostatnio w Czechach w praskim Pałacu Kińskich na Starym Mieście. Wiele jego obrazów znajduje się w prywatnych zbiorach w niemal całej Europie.


„Redi” – Boczek na pytanie, czy odniósł sukces uśmiecha się i z typową wszystkim artystom niedbałością odpowiada, że największym sukcesem jest dla niego wykonywanie pracy, którą lubi. Pod tym względem sukces na pewno już odniósł. Jeżeli w dalszym ciągu jego prace będą cieszyć się takim powodzeniem, jak do tej pory, pytanie o sukces będzie już wówczas zwykłym nietaktem. Póki co młody artysta wplata cały czas do każdego obrazu tę optymistyczną nutę, charakterystyczną właśnie tylko dla niego.


piątek, 15 maja 2009

BEATA RYBOTYCKA

















Krakowskich artystów na mapie kulturalnej Polski nie sposób przeoczyć. Jeżeli mówi się akurat o sztuce przez duże S to zawsze padają ich nazwiska. Często jednak dzieje się tak, że ich dokonania artystyczne znane są wyłącznie w stolicy dawnej Galicji. Warszawa była i jest dla nich wciąż za daleko i nie chodzi tu tylko o te trzysta kilometrów. Miasta te dzieli wciąż inny sposób patrzenia na kulturę i sztukę. Kraków jest miastem, gdzie tradycja nadal niechętnie ustępuje nowoczesności, to kolebka twórców, ludzi sztuki rządzących się własnymi regułami i wyraźnie odróżniających się od artystów z pozostałej części Polski. Warszawa skomercjalizowała się już dawno. Potężna maszyna show businessu kontroluje większość rynku muzycznego i wydaje się czasami, że brakuje tam spontaniczności i radości z tworzenia, którą mają jeszcze artyści krakowscy.


OSTROZNA I Z DYSTANSEM
"Tygodnik Polski" - Australia Nr 25 z dn. 10.07.2002


Jedna z najzdolniejszych krakowskich aktorek i piosenkarek – Beata Rybotycka pracuje i tworzy w tym mieście już od ponad piętnastu lat. Zaraz po studiach rozpoczęła pracę w Starym Teatrze im. H. Modrzejewskiej równolegle śpiewając w kabarecie „Piwnica pod Baranami”. Obecnie w Teatrze STU można oglądać jej recitale, pierwszy z pieśniami Jana Kantego Pawluśkiewicza i najnowszy pt.” Szurum, burum...”zrealizowany wspólnie z Jarosławem Śmietaną o wyraźnych klimatach jazzowych. Można zastanawiać się, czy Beata Rybotycka to artystka niszowa. Gdyby wziąć pod uwagę jej dokonania w krakowskich teatrach, to na pewno zaliczyć ją można do aktorów przyciągających przede wszystkim wyrafinowanego i bardzo wymagającego widza. Jednakże jej obecność w „Biesiadach bez granic” Zbigniewa Górnego, gdzie śpiewała m.in. francuskie i żydowskie szlagiery, przyjmowane przez blisko pięciotysięczną publiczność na stojąco spowodowała, że stała się ulubienicą szerszej widowni. O dotychczasowej karierze, podróżach i swych fascynacjach rozmawiamy w kawiarni obok „Piwnicy pod Baranami” w Krakowie. Miejsce to jest Beacie Rybotyckiej szczególnie bliskie.


„Nie jestem aktorką, która wywodzi się z „Piwnicy..” ponieważ moim pierwszym źródłem wiedzy na temat sceny była szkoła teatralna i Teatr Stary. Zawsze żywo interesowałam się „Piwnicą pod Baranami”, ale w kabarecie tym pierwszy raz wystąpiłam dopiero po dwóch latach bycia satelitą piwnicznym. Pamiętam telefon od Piotra Skrzyneckiego, kiedy namawiał mnie do występu: „Pochorowały się artystki, niechże Pani przyjdzie i zaśpiewa !” Zabrzmiało to wtedy trochę jak rozkaz, zdecydowałam się jednak przyjść i zostałam tam czternaście lat. Po śmierci Piotra moje kontakty z tym kabaretem rozluźniły się, chociaż nadal uczestniczę w niektórych koncertach.

Piotr Skrzynecki był niesamowitym intuicjonistą, co oczywiście podparte było jego ogromną wiedzą na temat muzyki i sztuki. Próby z nim miały bardzo specyficzny charakter, gdyż nigdy do końca nie tłumaczył aktorowi jak ma się zachować na scenie, jak zagrać. Najczęściej podpowiadał tylko jakieś hasło, gdy to nie pomagało podawał drugie - aż do skutku. W ten sposób aktor zmuszony był sam do obrania prawidłowej drogi artystycznej. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale w tym przypadku zupełnie się to nie sprawdza. Prowadzący obecnie kabarety w „Piwnicy pod Baranami” – Marek Pacuła jest wspaniałym człowiekiem, ale jest przecież kimś innym, ma całkiem inną osobowość.”


Do studiowania w szkole teatralnej w Krakowie Beatę Rybotycką namówił kolega - Jacek Wojnicki. Po maturze planem życiowym aktorki było studiowanie kulturoznawstwa w Sosnowcu. Stało się inaczej.


„Z Jackiem Wojnickim przez 12 lat chodziłam do ogniska baletowego pani Szewczenko, w moim rodzinnym mieście Gliwicach. Jacek bardzo pomógł mi w przygotowaniach do egzaminu, wybrał mi teksty i doradził w ich interpretacji. W szkole podstawowej, moja nauczycielka pani Marta Rajska angażowała mnie często do różnych programów poetyckich, ale głównie wtedy śpiewałam i tańczyłam. O żadnych innych - typowo recytatorskich konkursach nie było mowy.”


Już jako zawodową aktorkę Beatę Rybotycką publiczność poznała m.in. w sztukach Teatru Starego pt.: „Sen srebrny Salomei” w reż. J. Jarockiego, „Wiosna w cichym zakątku” T. Bradeckiego, czy „Urodziny Smirnowej” A. Kozaka. Obecnie artystka więcej śpiewa niż gra. Oprócz koncertów w Teatrze STU - wspólnie z Jackiem Wójcickim daje także recitale w teatrach całej niemal Polski. Obok piosenek znanych z „Piwnicy pod Baranami” artyści wykonują tam utwory z kabaretów międzywojennych w stylu retro. Niezapomnianym przeżyciem dla aktorki było uczestnictwo w ludowo – religijnym oratorium Jana Kantego Pawluśkiewicza pt. ”Nieszpory Ludźmierskie”. Dlaczego „Nieszpory Ludźmierskie” ? W Ludźmierzu bowiem, na Podhalu znajduje się w miejscowym kościółku figurka Matki Boskiej z Dzieciątkiem – miejsce kultu oraz cel wielu pielgrzymek. Autorzy oratorium napisali je w dowód wdzięczności za odzyskaną w Polsce niepodległość.


„Premiera tego ogromnego przedsięwzięcia jakim były „Nieszpory ...” miała miejsce dziesięć lat temu. Jest to ogromy koncert, który zagraliśmy już około osiemdziesięciu razy, zarówno w Polsce, jak i za granicą. Piękny tekst Leszka Aleksandra Moczulskiego i równie wspaniała muzyka Pawluśkiewicza powodują, że samo przedstawienie jest dla mnie w pewnym sensie nabożeństwem. Oratorium to najlepiej wykonuje się w kościołach, gdyż tylko tam panuje idealny nastrój do wykonania tego koncertu. Publiczność, która przychodzi na te spektakle jest bardzo różna. Często są to osoby, które pierwszy raz spotykają się z takim aparatem muzycznym jakim jest oratorium – to dla nich ogromne przeżycie”.


Prawdziwym wydarzeniem była premiera tego spektaklu w Nowym Jorku w kościele św. Bartłomieja na Manhattanie. Obok solistów z Polski wystąpił wówczas 85 – osobowy chór mieszany „Polonia” z Chicago pod batutą Józefa Honika.


Mimo że Beata Rybotycka rzadko występuje w filmie, to jednak udało jej się pojawić w obrazie samego Stevena Spielberga pt.: ”Lista Schindlera”. Do tego filmu aktorka nagrała w wytwórni FOX w Los Angeles słynny przedwojenny przebój Hanki Ordonówny pt.: ”Miłość ci wszystko wybaczy”. Samego Spielberga wspomina jako osobę bardzo serdeczną, otwartą , nucącą na planie rosyjską pieśń ludową „Kalinka, Kalinka maja”. Piosenka zdominowała więc twórczość aktorki i nie jest to wyłącznie piosenka poetycka. Są to także produkcje czysto rozrywkowe wykonywane np. w programie Zbigniewa Górnego „Biesiada bez granic”.


„Moja przygoda z piosenką biesiadną zakończyła się aż w Australii, wcześniej koncertowaliśmy także w Chicago. Szczególnie pamiętam wyjazd z tym programem właśnie do Stanów Zjednoczonych. Było to 11 września ubiegłego roku. O 9 rano zmuszeni byliśmy lądować na najbliższym lotnisku nie zdając sobie sprawy jaka tragedia działa się w Nowym Jorku.

Polonia jest specyficzną widownią. Na pewno jest bardziej stęskniona za polską rozrywką, niż Polacy w kraju, ale z tego co zauważyłam musi to być dobra, polska rozrywka. Nasz program, mimo że koncerty nie mogły odbyć się z orkiestrą, przyjmowany był bardzo serdecznie”

Recitale Beaty Rybotyckiej przygotowuje dyrektor artystyczny Teatru STU – Krzysztof Jasiński – prywatnie mąż aktorki.


„Wydawać by się mogło, że skoro mąż jest dyrektorem teatru, to żona – aktorka nie powinna schodzić ze sceny. W moim przypadku tak nie jest, bo oprócz recitali nad którymi wspólnie pracowaliśmy nie gram w Teatrze STU w żadnym innym przedstawieniu. Zawsze wydaje mi się, że mąż ma dla innych, przyjezdnych artystek więcej czasu niż dla mnie i czasami trochę mnie to złości. W sprawach zawodowych konsultuję z nim absolutnie wszystko i bardzo liczę się z jego zdaniem. Recital pt.: „Szurum, burum ...” to nasza najnowsza propozycja”.


Truizmem jest stwierdzenie, że Rybotycka ma ogromny talent i muzykalność. Jej recitale przypominają koncerty Ewy Demarczyk, choć ona sama wnosi do tych spektakli więcej optymistycznej nuty. Aktorka pozostaje jednak znana przede wszystkim w środowisku krakowskim. Jako zodiakalny rak – ostrożnie i z dystansem podchodzi do życia. Nie potrafi walczyć o swe miejsce w mediach, o bardziej agresywną promocję tego co robi. Czy uda jej się przebić przez ten trudny, czasami bezwzględny świat show businessu i pokazać swą twórczość szerszemu odbiorcy ?


W wolnych chwilach haftuje i zajmuje się renowacją mebli w domku letniskowym na Mazurach. Oprócz planowania swoich terminów w teatrze, układa także harmonogram dnia swej dziesięcioletniej córce Zosi, która w teatrze Bagatela w Krakowie gra główną rolę w spektaklu pt.: ”Tajemniczy ogród”. Podziwia Barbrę Streisand oraz Teresę Budzisz – Krzyżanowską. Będąc osobą o optymistycznym nastawieniu do świata, życzy wszystkim Czytelnikom „Tygodnika Polskiego” przede wszystkim dużo pogody ducha i zdrowia.


czwartek, 23 kwietnia 2009

ANNA DYMNA



AKTORKA Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA


"Tygodnik Polski" - Australia  
Nr 24 z dn. 28 czerwca 2000 r.


„Będę mówić cały czas, że jestem szczęśliwa, szczęśliwa... wszystkim będę tak mówić, bo jak się narzeka to można ściągnąć na siebie tylko same nieszczęścia.” Tymi słowami odpowiada na pytanie, czy jest zadowolona z życia zawodowego. Zapytana o życie prywatne, nerwowo spogląda na zegarek, gdyż pół godziny temu umówiła się ze swym synem, a on jak to piętnastolatek widocznie gdzieś pomylił drogi. Spóźnia się. O swych planach mówi z ożywieniem i błyskiem w oku. Właśnie wróciła z próby „Hamleta” w Teatrze STU, za kilka tygodni zaczyna grać w sztuce Różewicza pt. :”Spaghetti i miecz” – Anna Dymna, aktorka z prawdziwego zdarzenia zgodziła się porozmawiać ze mną o teatrze, filmie, podróżach i Polonii, przed którą występowała niezliczoną ilość razy.

Z Krakowem związana jest od dziecka. Wyrosła w atmosferze tego magicznego miejsca, obcując nie rzadko z ludźmi o nieprzeciętnej osobowości. Teatr, sztuka, poezja towarzyszyły jej każdego dnia. Nie miała więc nawet czasu zorientować się, że aktorstwo stanie się jej powołaniem, że to teatr będzie wyznaczać rytm jej życia.

„W kamienicy, w której mieszkałam jako dziecko był pewien aktor – Jan Niwiński. Był to człowiek niezwykły, czarodziej, demon, diabeł. Naprawdę uważałam go wtedy za diabła, gdyż spał w dzień, chodził ubrany w różne szaliki i koce, a w nocy ćwiczył role. Stworzył on i prowadził teatr dla dzieci w Klubie Łączności przy Poczcie Głównej w Krakowie, gdzie pierwsze swoje kroki stawiało wielu aktorów m.in. Ania Polony, Monika Niemczyk , Jasiek Frycz. Bardzo chciałam wtedy do nich dołączyć i tak się też stało. Mając 12 lat znałam na pamięć dzięki niemu mnóstwo wierszy i scenek. Bardzo mi to pomogło w dostaniu się do szkoły teatralnej”.

Debiutem scenicznym Anny Dymnej okazała się rola Isi i Chochoła w „Weselu” w reżyserii Lidii Zamkow w Teatrze Słowackiego w Krakowie w 1969 roku. Dla 18-letniej dziewczyny było to spore wyzwanie, gdyż rola to pointowała sztukę. W tym samym roku zetknęła się z filmem. Komedia „150 kilometrów na godzinę” w reż. Wandy Jakubowskiej nie odniosła sukcesu, ale dla młodej aktorki już sam fakt obcowania ze znanymi aktorami był czymś wyjątkowym. Pierwszym filmem po studiach, w którym zagrała był obraz Sylwestra Chęcińskiego pt.: „Nie ma mocnych”. Rolę Ani Pawlaczki przed oczami ma do dzisiaj większość Polaków.

„Był to chyba najpiękniejszy okres w moim życiu. W trakcie robienia zdjęć do tego filmu, zaprzyjaźniłam się bardzo z Władysławem Hańczą, który był moim największym przyjacielem wśród polskich aktorów. Grając w „Nie ma mocnych” nie zdawałam sobie sprawy, jak ważny będzie to dla mnie film. Myślę, że teraz panuje ogromna tęsknota za takimi Polakami, jakich uosabiali Hańcza i Kowalski. Właśnie teraz, gdy wszystko tak się przewartościowało. Co ciekawe, film przetrwał wszystkie pokolenia i nigdy nie był tak popularny jak teraz.”

Role filmowe przyniosły Annie Dymnej ogromną popularność i sympatię widzów. Ona sama podkreśla jednak uparcie, że to teatr jest najszlachetniejszą sztuką i to on jest jej sposobem na życie.

„Teatr to takie miejsce, które się po prostu kocha, tak jak dziecko lub mężczyznę. Mężczyzna czasem cię nie potrzebuje, czasem jest niedobry, czasem sprawi ci przykrość, ale ja i tak go kocham. Podobnie teatr, w pewnej chwili nie daje mi roli, ale ja go nadal kocham i ... czekam. Film natomiast to taki romantyczny kochanek, który nigdy nie wiadomo czy nie jest ostatni. Często jest bardzo bogaty, zabierze gdzieś w daleką podróż, obsypie brylantami i ... porzuci. Stwierdzi, że są inne aktorki: ładniejsze, młodsze, zdolniejsze.”

Pełna dystansu do otaczającego ją świata, dążąca do uzyskania harmonii między sceną, kamerą i życiem artystka nie przypomina w niczym rozkapryszonej gwiazdy, niedostępnej i otoczonej agentami.

„Nie czuję się gwiazdą i nie znoszę tego słowa. Lubię prowadzić normalne życie, a będąc aktorką walczę o tę normalność więcej niż ktokolwiek inny. W tym zawodzie trzeba o to bardzo walczyć, gdyż to ludzie robią z nas nienormalnych. Patrzą się na nas podejrzanie tylko dlatego, że jesteśmy aktorami. Publiczność chciałaby, żebym robiła skandale, żebym była ekscentryczna. A ja po prostu lubię czasami coś ugotować, zasadzić drzewo w ogrodzie, zmyć podłogę.”

Obsypana setkami nagród, zarówno przez widzów, jak i krytykę podkreśla, że najcenniejsza jest dla niej nagroda za działalność poza artystyczną. W tym roku otrzymała Medal Fundacji Brata Alberta, nagrodę przyznawaną ludziom wspomagającym tę organizację. Celem Fundacji Brata Alberta jest m.in. budowa domów przeznaczonych dla ludzi głęboko upośledzonych. Są to chorzy, o których zapomina czasami cały świat. Niechętnie słucha się przecież o chorobach, kalectwie i bezradności. Udział w akcjach mających na celu wspomaganie tej organizacji, aktorka uważa za swoje posłannictwo i powołanie. Absolutnie nie uprawia tego dla nagród. Jej zadaniem, jako osoby znanej publicznie jest nagłaśnianie pewnych spraw, problemów, o których przecież czasami wolałoby się zapomnieć i w ogóle o nich nie słyszeć. Z zawodu nie zrezygnowałaby jednak nigdy, bo uprawianie tej działalności możliwe jest tylko dlatego, że jest aktorką.

Anna Dymna jawi się ludziom jako człowiek spokojny, życzliwy i pogodny. Człowiek, któremu można zaufać bezgranicznie, który nie zawiedzie, nie zdradzi.

„Dostaję każdego miesiąca tysiące listów. Piszą do mnie ludzie, którzy są chorzy, umierający i przygnębieni. Bardzo często są to naprawdę przerażające listy, dlatego też na łamach „Gazety Wyborczej” postanowiłam opublikować część z nich. Mam ogromny dylemat moralny związany z publikacją tych listów, adresowane są przecież tylko do mnie i nie chciałabym, aby ludzie ci poczuli się zdradzeni. Zależy mi jednak, żeby materiał się ukazał, bo w ten sposób pokażę innym, jaka w Polsce panuje samotność. Ludzie nie mają często nikogo bliskiego, kto mógłby im pomóc. Piszą wtedy do kogoś takiego jak ja, wyimaginowanego, dla nich zupełnie nieosiągalnego.”

Problem okrucieństwa, cierpienia i zła dotyka każdego z nas. Dlatego też po przedstawieniu „Markiza de Sade”, w którym Dymna gra rolę Madame de Montreuil, kiedy padają ze sceny słowa, że poprzez okrucieństwo i cierpienie można odnaleźć drogę do człowieczeństwa, publiczność milknie zafascynowana, aby za chwilę nagrodzić aktorów brawami, wydawałoby się nie mającymi końca.
Ogromna sympatia publiczności towarzyszy aktorce także podczas występów za granicą. Wyjazdy ze spektaklami Starego Teatru w Krakowie oraz przy okazji kręcenia filmów do Holandii, Turcji, USA a nawet do Australii, aktorka wspomina z sentymentem i uśmiechem.

„Pamiętam mój pierwszy wyjazd do Australii w 1987 roku. Pojechaliśmy tam ze sztuką Gustawa Holoubka pt.: ”Mąż i żona”. Przejechaliśmy wtedy przez największe miasta tego kraju, aż w końcu trafiliśmy nawet na Tasmanię. Niezwykła to była podróż: wspaniałe spotkania, wzruszające przeżycia, piękne krajobrazy, ale kiedy spojrzałam wieczorem na gwiazdy i nie zobaczyłam Wielkiego Wozu przeraziłam się i pomyślałam, że jestem chyba na końcu świata. W Melbourne mam wielu przyjaciół, których za pośrednictwem „Tygodnika Polskiego” serdecznie pozdrawiam. Występy zagraniczne dziś i w czasach komuny różnią się od siebie diametralnie. Pamiętam przy kręceniu „Kochaj, albo rzuć” w USA ktoś zapytał mnie, czy wojna w Polsce się skończyła. Byliśmy wtedy oglądani, jak ludzie z innej planety. Dzisiaj sytuacja zmieniła się o 180 stopni.”

Istnieje taki porządek rzeczy, że aktorzy mający na swym koncie już spory dorobek artystyczny prowadzą zajęcia w szkołach aktorskich. Od 10 lat Anna Dymna jest wykładowcą prozy na pierwszym roku w Krakowskiej Wyższej Szkole Teatralnej.

„Spotkania z młodymi ludźmi są zbawienne, bowiem człowiek nie traci kontaktu z rzeczywistością. Jest to bardzo ciężka i odpowiedzialna praca. Spotykam ludzi, którzy są tacy sami jak ja kiedyś tzn. nie wiedzą nic o świecie i życiu, nie mają żadnych przeżyć. Nikogo nie da się nauczyć aktorstwa. Tym młodym ludziom trzeba tylko uświadomić co w nich jest, odkryć przed nimi jakieś nowe światy. Praca ta absorbuje mnie bez reszty, ale zdarza się czasami, że są takie zajęcia, na których jedyną osobą purpurową z emocji jestem ja i wtedy chce mi się po prostu płakać. Później przychodzi jednak taki moment, kiedy coś w tym młodym człowieku się otwiera i coś zaczyna płonąć i to jest piękne !”

„Zawód aktora jest nieprawdopodobnie niezdrowy pod każdym względem: psychicznym i fizycznym. Aktor chory, kulawy idzie w odstawkę i nikt specjalnie się tym nie wzrusza. Jednocześnie jeżeli kocha się aktorstwo to można osiągnąć uprawiając ten zawód ogromną satysfakcję i radość. Czasami płaczę, męczę się, nie śpię po nocach, nienawidzę reżysera, mam go ochotę zamordować, a on mnie, ale mam w życiu jakiś cel. Jestem aktorką z prawdziwego zdarzenia i zawód ten uprawiam z powodów głębokich i zasadniczych, a nie z tego powodu żeby być na okładkach kolorowych pism i aby zarabiać pieniądze. Jeżeli robi się w życiu coś co jest pasją i przy okazji można jeszcze z tego żyć to na pewno odniosło się sukces. Dla mnie sukcesem jest to, że przez całe życie jestem potrzebna w zawodzie i cały czas sprawia mi to dużo radości.”

Pytam jeszcze o Teatr Stary, o rolę w filmie „Boża Podszewka”, o Wiesława Dymnego ... -brakuje czasu. Wychodzimy z teatru; właśnie zaczął padać deszcz, a samochód zaparkowany mam kilka ulic dalej. To ja waham się, aby wyjść na ulicę, moja rozmówczyni przeciwnie. „Proszę spojrzeć jaki wspaniały deszcz, jak cudownie pachnie.” Obok teatru stoi rower, na którym Anna Dymna przemieszcza się z jednego teatru do drugiego. „To dlatego, że Kraków jest cały zakorkowany”. – Uśmiecha się i macha ręką na pożegnanie – aktorka z prawdziwego zdarzenia.

piątek, 27 marca 2009

ANNA JANTAR - 29 rocznica śmierci piosenkarki - wspomina Piotr Kuźniak






















Annę Jantar wspomina Piotr Kuźniak - wokalista, kompozytor, członek zespołów Waganci i Trubadurzy

Na początku lat 60-tych stworzyłem w Poznaniu swój big beatowy zespół, który nazywał sie Szafiry. Zanim jednak do tego doszło startowałem na "Festiwalu Młodych Talentów" . Koncert finałowy tej imprezy odbył się na kortach tenisowych w Szczecinie. Stworzyłem wtedy takie muzyczne trio i wspólnie zajeliśmy pierwsze miejsce w naszej kategorii, wyprzedzając np. Krzysztofa Klenczona, który wtedy także brał udział w tym festiwalu. Po tym sukcesie, po powrocie do Poznania zacząłem naukę w Technikum Łączności i za namową nauczycieli stworzyłem grupę Szafiry. Wiedzieli oni, że mam na swoim koncie ten mały sukces i stąd ta propozycja. Na początku Szafiry były takim zwykłym, szkolnym zespołem, który akompaniował innej grupie: "Pogodynki", stworzonej na wzór "Alibabek". To były początki, ale po jakimś czasie cieszyliśmy się już sporą popularnością na terenie Poznania i okolic. Pamiętam nasz występ w ośrodku turystycznym w miejscowości Strzeszynek. Nad jeziorem rozbity był namiot, w którym mieszkało kilka dziewcząt i jedna z nich bez przerwy śpiewała. Zaintrygował mnie ten głos i udałem się pewnego dnia w tym kierunku. Okazało się, że była to Ania Szmeterling, której od razu zaproponowałem śpiewanie w Szafirach. Był rok 1964, od razu rozpoczęliśmy próby. Nasz repertuar był bardzo różny, w większości były to polskie przeboje, także utwory Beatlesów, Czerwonych Gitar. Nie było jeszcze wtedy mowy o własnych kompozycjach. Ale po jakims czasie udało nam się stworzyć kilka własnych piosenek. Z tego okresu pochodzi np. kompozycja pt.: "Ja jestem blisko", do której wróciłem później śpiewając w Wagantach. Szafiry nie istniały długo, po rozpadzie Ania zaczęła śpiewać w klubach studenckich takich jak np.: "Nurt". Na którymś z koncertów w Poznaniu śpiewającą Anię zobaczył Jarek Kukulski. Był nią od samego początku zauroczony i zaproponował jej śpiewanie w Wagantach. Zespół Waganci był grupą Ziemi Lubuskiej. Kukulski był z Wrześni, a pozostali muzycy z Nowej Soli i okolic. W Wagantach zacząłem grać dzięki Ani. Chyba nie układała im się wtedy współpraca z gitarzystą i zaproponowała mi wtedy, żebym do nich dołączył. Do dzisiaj przechowuję list od Ani, w którym dziękuje mi za to, że wprowadziłem ją w jakiś tam sposób w estradowe śpiewanie. W liście tym pisze także, że chciałaby mnie widzieć w Wagantach. Pierwszy skład zespołu tworzyli: Przemek Lisiecki - perkusja, Robert Jarmużek - bas, Jarek Kukulski, Ania i ja. Rozpoczęlismy wspólne występy, także na festiwalach w Kołobrzegu i Opolu. Nasz występ w Opolu jednak wspominam bardzo źle. Mieliśmy już wtedy na własnym koncie prawdziwy przebój, piosenkę pt.: "Co ja w tobie widziałam". Przez pół roku utwór ten był na czołowych miejscach list przebojów. Co z tego... Ówczesne władze zażyczyły sobie piosenki: "Szła noc przez dym i ogień". Utwór w ogóle nie pasował ani do festiwalu ani do koncertu, w którym wystepowaliśmy. Dowiedzieliśmy się jednak poźniej, że byliśmy grupą, która nie była pretendowana do nagrody ! Występ więc przeszedł bez większego echa. Po tym festiwalu, a był to rok 1970 wystąpiliśmy jeszcze razem w filmie pt.: "Milion za Laurę". Przebrani za wopistów, ja byłem wopista czwarty, śpiewalismy z Anią piosenkę: "Czujna straż". Zespół się jednak rozpadł, Ania rozpoczęła karierę solową - a ja wyjechałem do Finlandii na kontrakt.

Anię Jantar wspominam jako bardzo zdolną dziewczynę o absolutnym słuchu. Chodziła zresztą do szkoły muzycznej do klasy fortepianu. Waganci, coraz częstsze występy, koncerty, to wszystko spowodowało, że szkoły muzycznej nie udało jej się ukończyć. Pomagałem jej trochę w technice śpiewania. Jako dziecko śpiewałem w "Poznańskich Słowikach" Stuligrosza i miałem pewną wiedzę na ten temat. Ania była szalenie uzdolniona. Cóż z tego, to nie wystarczyło, aby przebić się i zaistnieć wtedy chociażby na terenie Poznania. Środowisko dziennikarzy, tamtejsza władza, Radio Poznań w ogóle nie było zainteresowane promowaniem młodych wokalistów. Wręcz przeciwnie. Z Poznania uciekali do Warszawy Zdzisława Sośnicka, Halina Frąckowiak... Wszędzie odczuwało się układy, układziki. Ania również już wtedy z Jarkiem postanowili wyjechać, co było oczywiście bardzo trafną decyzją. Pierwszym krokiem do tworzenia własnej kariery było obranie pseudonimu Jantar. Był to pomysł Leszka Konopińskiego i Włodka Ścisłowskiego. Było to konieczne, gdyż jej panieńskie nazwisko - Szmeterling nie było nośne, poza tym od razu odezwałyby sie głosy, że może ma żydowskie pochodzenie itd. itd. Jednym słowem żyliśmy w strasznym, komunistycznym kraju, z którego ja wtedy postanowiłem wyjechać.

To co mnie najbardziej w Ani zdumiewało, to fakt że potrafiła zaśpiewać po prostu wszystko. W Poznaniu śpiewała utwory Kubasińskiej, Warskiej, German, ale także - i to może być sporym zaskoczeniem dwie piosenki Janis Joplin. Wydaje się to niemożliwe, ale radziła sobie z tym świetnie.

Ostani raz spotkaliśmy się w Ustce, latem 1979 roku w domu wczasowym ZAIKS. Pamiętam jej imieniny i rozmowy dotyczące naszej wspólnej płyty, którą mieliśmy nagrać w maju 1980 roku po jej przyjeździe ze Stanów. Ania chciała trochę zmienić swój śpiew, dojrzewała. Po sukcesie z Budką Suflera i Perfectem chciała odejśc od tego swojego komercyjnego śpiewania i stąd te poszukiwania. W marcu 1980 roku byłem jeszcze w Finlandii, szykowałem się do Polski, ponieważ w maju mielismy nagrywać płytę i chciałem przygotować wcześniej repertuar. Z Polskiego Radia dowiedziałem się, że Ania zginęła...

piątek, 20 lutego 2009

NATALIA KUKULSKA












"Tygodnik Polski", Australia - Nr 13 - 12 kwietnia 2000 r.

„MUZYKA JEST MOJĄ PASJĄ”


Polska scena muzyczna została w ostatnich latach zdominowana przez młode, piękne i utalentowane wokalistki. Lata dziewięćdziesiąte upłynęły bez wątpienia w rytm przebojów Kasi Kowalskiej, Edyty Bartosiewicz czy Justyny Steczkowskiej. Każdej z nich udało się pozyskać serca wielu młodych ludzi, którzy kupowali ich płyty, chodzili na koncerty i śledzili uważnie każdy krok swojego idola. W roku 1996 na polskich listach przebojów pojawiły się utwory piosenkarki, która zadebiutowała jako siedmioletnie dziecko. Nakład nagranych przez nią wtedy płyt i kaset z przebojami: „Co powie tata” i „Puszek – Okruszek” przekroczył liczbę 2 milionów egzemplarzy. Natalia Kukulska - bo o niej właśnie mowa – zadebiutowała po raz drugi „Piosenką Światłoczułą”, od samego początku budząc duże zainteresowanie wśród słuchaczy. Dzisiaj, ma na swoim koncie już trzy albumy: „Światło”, „Puls” i „Autoportret” oraz swoją wierną publiczność, którą przecież wcale nie jest tak łatwo zdobyć a jeszcze trudniej zatrzymać przy sobie dłuższy czas.

„Muzycy, z którymi byłam związana i z którymi częściowo nadal współpracuję to m.in. Mirek Stępień, Wojtek Kuleczka, Wojtek Olszak, który jest także producentem moich płyt oraz mój tata – Jarosław Kukulski. Uważam, że są to wspaniali kompozytorzy i świetni melodycy. Często spieramy się o różne szczegóły, ale są to na pewno bardzo twórcze kłótnie, z których zarówno ja, jak i oni – mam taką nadzieję – czerpiemy nowe doświadczenia”.

Muzyka jest obecna w życiu Natalii już od dnia narodzin. Córka popularnej w latach 70-tych piosenkarki – Anny Jantar i cenionego kompozytora – Jarosława Kukulskiego wspomina, że już od najmłodszych lat ciągnęła ją scena. Rodzina bardzo często ma przed oczami chwile, kiedy to mała Natalia z ... dezodorantem w ręku naśladowała popularnych artystów, którzy nawiasem mówiąc byli jej dobrymi znajomymi. Magia muzyki pochłonęła ją więc od razu, czego efektem są wspomniane płyty i przeboje. Śpiew zawsze stawiała na pierwszym miejscu, nie byłaby jednak sobą, gdyby nie próbowała swoich sił np. we współkomponowaniu, czy aktorstwie.

„Wspólnie z Mirkiem Hoduniem skomponowałam utwór „Czy to już wszystko”. Kompozycja ta znalazła się również na mojej ostatniej płycie, ale już w wersji angielskiej. Trochę żałuję, że nie mam gruntownego wykształcenia muzycznego i nie potrafię np. sama sobie akompaniować. Bardzo często nucę jakąś melodię, następnie nagrywam ją na ośmioślad, który kupiłam sobie nie tak dawno i w taki sposób powstają utwory, których jestem współautorem. Nie wyobrażam sobie życia bez muzyki – to moja ogromna pasja i cieszę się, że mogę w życiu robić to, co najbardziej lubię.”

Aktorstwo ?, czemu nie. Na początku bieżącego roku można było podziwiać Natalię na deskach Opery i Operetki Szczecińskiej jako Królewnę Śnieżkę w spektaklu pod tym samym tytułem w reż. Krzysztofa Kolbergera.

„Mam ogromną satysfakcję z tego, że sztukę oglądali nie tylko najmłodsi, lecz również osoby dorosłe. Powodzenie „Śnieżki” to zasługa wspaniałych aktorów, którzy grali bajkowe postacie: Barbary Wrzesińskiej, Wojciecha Malajkata, Joanny Trzepiecińskiej i wielu, wielu innych. Publiczności, którą mimo wszystko w dużej mierze stanowiły przecież kilkuletnie dzieci, nie da się oszukać. One wyczują przecież każdy fałsz i błąd. Dlatego też ani razu nie korzystaliśmy z playbacków, ani z tzw. pół – playbacków. Śpiewałam wszystkie piosenki w sztuce przez cały czas na żywo wraz z towarzyszeniem orkiestry.”

Według danych Opery i Operetki Szczecińskiej spektakl obejrzało ponad 50 tysięcy widzów. Natalia nigdy jednak poważnie nie myślała o aktorstwie. Owszem, będąc jeszcze w liceum nie raz przemknęło jej przez myśl: „... może by tak szkoła teatralna ?”, ale później zdecydowała, że nigdy do końca nie byłoby to, co tak naprawdę kocha i bez czego nie mogłaby żyć. Propozycje wystąpienia w różnych filmach, czy też tak modnych w Polsce tele-nowelach odrzuca więc zdecydowanie, godząc się jedynie np. na nagranie piosenek do filmów. Z Andrzejem „Piaskiem” Piasecznym zaśpiewała główny motyw z filmu „Magiczny miecz”. Spośród wielu polskich kandydatek do zaśpiewania w tym filmie, Natalię wybrał autor kompozycji, słynny producent muzyczny - David Foster. Wielkim przebojem okazał się również utwór „Zakochani”, który Natalia nagrała do filmu w reż. Piotra Wereśniaka, pod tym samym tytułem. Wielkim wydarzeniem w życiu artystycznym Natalii, a na pewno również przeżyciem osobistym okazał się koncert poświęcony pamięci jej mamy – Anny Jantar.

„Koncert, pt.: „Tyle słońca” odbył się pod koniec lutego w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Zaprosiłam do udziału w tym przedsięwzięciu zarówno artystów mojego pokolenia, jak również piosenkarzy pokolenia mojej Mamy. Obok Kasi Kowalskiej, Piaska , Mietka Szcześniaka, Justyny Steczkowskiej, Kasi Nosowskiej i Ani Marii Jopek wystąpili więc Halina Frąckowiak i Maryla Rodowicz. Na koncercie zaśpiewałam nie tylko wielkie przeboje mojej Mamy typu: „Tyle słońca w całym mieście”, czy „Moje jedyne marzenie”, ale także utwory mniej znane: „Nie wierz mi, nie ujaj mi” oraz „Witaj mi”. Do tych właśnie piosenek czuję ogromny sentyment.”

Pretekstem do zrealizowania tego koncertu okazała się 20 rocznica śmierci Anny Jantar – piosenkarki, która dziwnym zrządzeniem losu wyszła zwycięsko spod próby czasu i mimo upływu lat jest nadal popularna i lubiana, a wznawiane co pewien czas na płytach i kasetach jej piosenki bez trudu znajdują nowych nabywców. Co ciekawe utwory te słuchane są nie tylko przez pokolenie 40-latków, ale także przez młodzież , która jest już może trochę zmęczona hałaśliwymi i wszechobecnymi rytmami dyskotekowymi i pragnie czegoś bardziej sentymentalnego ...

„Piosenki mojej Mamy są mi szczególnie bliskie. Znam je na pamięć, mimo że nigdy się ich nie uczyłam. Kiedy nagrałam po raz pierwszy utwór: „Tyle słońca w całym mieście” napisało do mnie wiele osób z prośbą, abym zrobiła kolejny krok i nagrała więcej utworów Mamy. Zdecydowałam się więc zorganizować ten koncert, który jest zarazem hołdem w stronę talentu i twórczości „bursztynowej dziewczyny”.

Oprócz koncertów w Polsce, ciekawe wydają się także projekty realizowane za granicą. W kwietniu w telewizji niemieckiej ARD pojawił się cykl programów przedstawiający najbardziej interesujące miasta Europy. W odcinku poświęconym Warszawie, Natalia zaśpiewała piosenkę „Nie jeden dzień”.
Firma „Universal Music”, z którą piosenkarka jest związana, poprosiła ją o nagranie swoich największych przebojów w języku angielskim. To wszystko z myślą o dalszej karierze Natalii, o przedstawieniu zdolnej polskiej artystki publiczności na Zachodzie.
Wydaje się więc, że Natalia ma w chwili obecnej swoje 5 minut. Nagrywa, udziela wywiadów, koncertuje, jest bez przerwy w biegu. Ostatnio nagraną piosenkę pt.: „Z głębi serc” zaśpiewała w Wadowicach na koncercie poświęconym Janowi Pawłowi II w dniu Jego 80 – tych urodzin. Praca zawodowa pochłania tak dużo czasu, że zabrakło go, aby kontynuować studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim. Natalia obiecuje sobie, że na pewno wróci kiedyś do filozofii, ale teraz, całym sercem chce oddać się muzyce. Boi się, że gdyby zamknęła się w bibliotece i rozpoczęła wertowanie filozoficznych ksiąg, mogłaby coś przegapić, stracić i do końca nie wykorzystać szansy jaką podarował jej los. Jej zdaniem, w zawodzie który uprawia nie można pozwolić sobie na odkładanie pewnych spraw na później. W pewnym momencie może okazać się, że dużo projektów, przedsięwzięć nie da się już zrealizować.

„Kolorowy świat show-buissnessu jest czasami okrutny, pełen brudu i zawiści. Staram się więc otaczać ludźmi, z którymi oprócz spraw czysto zawodowych łączy mnie przyjaźń.”

O ile życie zawodowe da się jakoś zaplanować, ustalić, tak prywatne sprawy układają się w różny sposób. Niespodzianki, które szykuje los potrafią zmienić czasem całe nasze dotychczasowe życie. Taką niespodzianką dla wszystkich był nie tak dawno ślub artystki z perkusistą zespołu „Woobie – Doobie”, z którym zawodowo jest związana Natalia – Michałem Dąbrówką. Rodzina jest dla niej najwyższą wartością. Najszczęśliwsza czuje się wtedy, gdy są obok niej ukochana babcia Halina, tata,10-letni przyrodni brat Piotruś i oczywiście mąż. Potrzebuje spokoju i wyciszenia, dlatego też wyprowadziła się z Warszawy.

„Mam dosyć miasta. Za namową taty wybudowałam własny dom pod Warszawą. Otoczenie jest bardzo miłe i chyba zostanę tutaj już na zawsze”.

Trochę zamyślona i refleksyjna Natalia wydaje się w niczym nie przypominać emanującej olbrzymią energią piosenkarki, która bez problemu daje sobie radę nawet z największą publicznością. Kiedy jednak nacieszy się już domowym spokojem, daje znać o sobie jej niespokojna dusza artystki. Muzyka jest przecież jej pasją, jej miłością ...



piątek, 30 stycznia 2009

JANUSZ JÓZEFOWICZ - Skazany na sukces

















Z Januszem Józefowiczem spotkałem się 19 maja 2001 roku w Teatrze Buffo w Warszawie. Rozmowa nasza nie trwała długo, pamiętam że na każde postawione pytanie otrzymałem bardzo konkretną i jasną odpowiedź. To nie było gadanie o byle o czym, ale interesująca wymiana poglądów na temat m.in. teatru w Polsce, musicalu na świecie. Józefowicz dał się poznać jako osoba bardzo twardo stąpająca po ziemi, mająca wytyczone cele i konsekwentnie je realizująca. Nie jest więc przypadkowy tytuł artykułu, który opublikowałem później w prasie. 

  SKAZANY NA SUKCES
"Tygodnik Polski", Australia - Nr 32 z dn. 22.08.2001

Janusz Józefowicz – choreograf, tancerz, reżyser, aktor, wreszcie dyrektor artystyczny warszawskiego teatru Studio Buffo. Twórca popularnych spektakli teatralnych i musicali. Jest w Polsce pierwszą osobą, która wprowadza do profesjonalnego teatru ludzi młodych i utalentowanych, ale nie mających przygotowania aktorskiego. W jego spektaklach pierwsze kroki stawiają Edyta Górniak, Katarzyna Groniec, Robert Janowski. Sam Józefowicz o pracy w teatrze nieśmiało myśli już w trakcie nauki w szkole średniej. Za namową przyjaciół próbuje zdawać do Wyższej Szkoły Teatralnej. Po nieudanym egzaminie, zupełnie przypadkowo, bo z ogłoszenia w gazecie, zdobywa angaż w Studium Taneczno – Wokalnym w Chorzowie. Są to jego pierwsze doświadczenia ze sceną, na tyle jednak udane, że postanawia resztę swojego życia spędzić w teatrze. Kolejny egzamin do szkoły teatralnej jest więc już tylko czystą formalnością. Samego tańca uczy się w Szkole Taneczno – Wokalnej w Koszęcinie i Pradze, pod kierunkiem Franka Towena.

MUSICAL – JEGO WIELKA MIŁOŚĆ

Mając za autorytet takie indywidualności jak Johnny Robbins czy Bob Fosse, Janusz Józefowicz nigdy nie jest zainteresowany teatrem typowo instytucjonalnym, do którego zdążyła się przez wiele lat przyzwyczaić polska publiczność. Jego marzeniem jest wystawić w Polsce musical, który notabene 12 lat temu jest na polskim rynku zupełnie nową i mało znaną formą sztuki. Owszem słyszy się czasem o sukcesach amerykańskich przedstawień: „Hair” – Miloša Formana lub „Skrzypek na dachu” Normana Jewisona, ale musicale te dalekie są nam tak samo jak kraj, w którym powstają. Wprowadzić ten gatunek do teatru w Polsce nie jest więc prosto. Krytyka zarzuca Józefowiczowi, iż zajmuje się czymś co nie jest zgodne z tradycją polskiego teatru. Problemem jest jeszcze znalezienie wcale nie małych pieniędzy. O jego zamiłowaniu do musicalu pierwsi dowiadują się jego profesorowie z Wyższej Szkoły Teatralnej. Spore zamieszanie wywołuje najpierw jego spektakl dyplomowy pt.: „Złe zachowanie”, a później przedstawienia: „Brel”, „Hemar” i „Wysocki”, których współautorami są Wojciech Młynarski i Janusz Stokłosa. Józefowicz nie ogranicza się jednak tylko do pracy na scenie. Wraz z kilkoma utalentowanymi, młodymi i nikomu nie znanymi ludźmi przedstawia fragmenty znanych światowych musicali w telewizyjnych „Ćwiczeniach musicalowych”. Jest to próba pokazania wszystkim, że tego typu widowiska mogą być ciekawe, barwne oraz potrafią zainteresować ludzi, którzy teatr traktują do tej pory jako staromodną i niereformowalną instytucję. Wokół Józefowicza robi się więc coraz głośniej. Wreszcie pojawia się osoba zdecydowana zainwestować w pierwszy w Polsce musical z prawdziwego zdarzenia. Znany biznesmen – Wiktor Kubiak jest przekonany, że Józefowicz jest w stanie stworzyć prawdziwie dobrą sztukę. Są pieniądze, jest ogromy zapał, teraz jeszcze tylko dobre libretto...

METRO

„Będąc we Francji, taki pomysł libretta – wspomina Janusz Józefowicz – otrzymałem od sióstr Agaty i Maryny Miklaszewskich, które przebywały wtedy na emigracji. Było to właśnie „Metro”. Od początku wiedziałem, że temat ten może się spodobać. Pracę nad spektaklem rozpocząłem od ogłoszenia castingu. Nie było nam łatwo, gdyż wiele osób, które przychodziło na eliminacje nie miało wówczas pojęcia co to właściwie jest ten casting. W ten sposób jednak otworzyłem młodym, utalentowanym ludziom drzwi do zaistnienia na scenie. W tym wypadku była to w Polsce ogromna rewolucja”
30 stycznia 1991 roku w Teatrze Dramatycznym w Warszawie odbywa się premiera musicalu. Na scenie, grupa nieznanych wykonawców opowiada o młodzieńczych ideałach, o miłości i marzeniach. Perony metra są sceną – widownią pośpiesznie przechodzący pasażerowie. Po premierze, w całej Polsce mówi się już tylko o „Metrze”. Do Warszawy przyjeżdżają wycieczki, aby obejrzeć spektakl. Powstają fan-cluby, jednym słowem prawdziwa „metromania”. Mimo niesłabnącego zainteresowania, po sześciu latach Teatr Dramatyczny rezygnuje z wystawiania musicalu. Na nic zdają się protesty fanów, zespołu ... 

TEATR STUDIO BUFFO

Studio Buffo jest jedyną tego typu placówką w Polsce. Bez państwowych funduszy realizuje się tutaj spektakle, o których głośno jest później w całej Warszawie. „Obok nas”, „Tyle miłości”, czy ostatnio „Niedziela na Głównym” to chyba najmocniejsze pozycje programowe tego teatru.

„Nie da się w dzisiejszych czasach wyprodukować spektaklu bez sponsorów. Przy takiej ilości miejsc na widowni, a jest ich około 400, nie jesteśmy w stanie sami się utrzymać. Teatr Buffo to nie tylko sama scena. Mamy tutaj także jedno z najnowocześniejszych studiów nagraniowych w Polsce. Prowadzimy weekendową działalność dla dzieci i młodzieży pod nazwą „Studio Artystyczne Metro”. Jest także restauracja, której szefem jest słynny kucharz Maciej Kuroń. Organizujemy różne przeglądy, aby dzięki nim wyławiać młode, utalentowane osoby do pracy w teatrze. Prezesem spółki, która jest właścicielem Studia Buffo jest Janusz Stokłosa. Pracuje nam się ze sobą bardzo dobrze, gdyż w przeciwieństwie do mnie, Janusz jest człowiekiem bardzo skrupulatnym i precyzyjnym. Ja jestem chaotyczny i często improwizuję. Myślę, że bardzo dobrze się uzupełniamy ...”

NOWY JORK, BERLIN, MOSKWA ...

Spektakle Janusza Józefowicza opuszczają wreszcie granice Polski. „Metro” wędruje na Broadway i jest to pierwszy polski musical wystawiany na deskach Teatru Minskoff w Nowym Jorku. Od października ubiegłego roku spektakl ten prezentowany jest także w Operetce Moskiewskiej.

„Byłem bardzo zaskoczony propozycją wystawienia „Metra” w Moskwie. Nigdy do tej pory nie pracowałem w Rosji, ale pomyślałem że warto tego spróbować. Po wielu castingach udało nam się zebrać młodych artystów, których tak jak to było 11 lat temu w Warszawie, zaczęliśmy uczyć wszystkiego po kolei. Musieliśmy dokonać wielu zmian w libretcie „Metra”. I tak w rosyjskiej adaptacji pojawiły się problemy typowe dla tamtego społeczeństwa. Jest poruszona sprawa Afganistanu, jest mowa o wielkiej biedzie poza Moskwą , są narkotyki. Siłą tego spektaklu jest to, że opowiada on o problemach młodych Rosjan. Dzięki temu widz identyfikuje się z postaciami ze sceny. Tak jak to miało miejsce w Polsce, tak i w Moskwie przedstawienie jest bardzo popularne. W tej chwili są już fan-cluby „Metra” zarówno w stolicy Rosji, jak i w innych miastach. Spektakl grany jest przez cały czas, a wśród publiczności znaleźli się Jelcyn, Putin ostatnio Gorbaczow.”

Rosyjska wersja musicalu „Metro” po kilku miesiącach wystawiania otrzymuje prestiżowe rosyjskie nagrody teatralne - Złote Maski. Józefowicz natomiast staje się laureatem nagrody za najlepszą reżyserię.

„Bilety na „Metro” są na warunki rosyjskie bardzo drogie. Mimo tego, te 1600 miejsc, bo tyle liczy Operetka Moskiewska jest zawsze zajętych i bilety na spektakl są wyprzedane na kilka tygodni wcześniej.”

Obok współczesnych sztuk teatralnych Józefowicz często sięga po klasykę. Do jego najciekawszych przedstawień zaliczyć można „Martwe dusze Gogola” wystawiane w Volksbühne w Berlinie, czy też „Otella” przygotowanego również na scenę niemiecką. W Polsce, w Teatrze Polskim w Szczecinie – „Wesele” Wyspiańskiego i „Zemsta” Fredry.

PRACA, PRACA, PRACA ....

„Często myślę o kinie i wydaje mi się, że prędzej, czy później zrealizuję film muzyczny. Tymczasem pozostaję wierny musicalowi. Latem rozpoczynam próby do „Romeo i Julia”. Prapremiera światowa odbędzie się w Moskwie, jesienią, a w przyszłym roku, na wiosnę chcę zrealizować ten spektakl w teatrze Roma w Warszawie. Ostatnio otrzymałem również propozycję wystawienia musicalu „Piotruś Pan” w Bratysławie. Cieszę się, że w krajach Europy Wschodniej ludzie zaczynają się interesować tym gatunkiem sztuki. Przez wiele lat musical zdominowany był przecież przez kulturę anglosaską, a ja staram się wprowadzić na rynek produkt zupełnie nowy, świeży, odmienny od tego co proponuje nam Zachód.” 

Józefowicz, mimo nieprzychylnej na początku jego kariery krytyki, zdobywa wreszcie jej serca i tak Kapituła Nagrody im. Aleksandra Bardiniego przyznaje mu na XIX Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu Dyplom Mistrzowski Nagrody za rok 1988. Jest on także laureatem Nagrody im. St. Wyspiańskiego i wybrańcem rządu amerykańskiego, który zaprasza go na sześciotygodniowy staż dla choreografów z całego świata.

Wielu artystów, którym przyszło pracować z Józefowiczem narzeka na mordercze próby i bardzo wysokie wymagania swojego szefa. On zaś ze spokojem potwierdza, że jest bardzo wymagający, ale nie wyobraża sobie, aby mogło być inaczej.

„To nie ja jestem wymagający, ale musical właśnie, gdyż jest to gatunek bardzo wymierny. Aktor skacowany, czy zmęczony może poradzić sobie w teatrze dramatycznym, ale w muzycznym ? – niekoniecznie, Nieczysto zaśpiewa, nierówno zatańczy. Dlatego też, wymagam od moich współpracowników zawsze bardzo wysokiej formy.”

On sam wydaje się być w formie znakomitej. Świadomy swego sukcesu nie zwalnia nawet przez chwilę tempa pracy. Nie bez podstawy określa się go jako człowieka skazanego na sukces. Trudno chyba o lepsze określenie osoby Janusza Józefowicza.

sobota, 17 stycznia 2009

JAN KOBUSZEWSKI - 
"... do Australii ? - choćby co tydzień !"

"Tygodnik Polski", Australia - Nr 22 z dn. 13.06.2001

















Niezapomniany tajniak Mańkowski z filmu „Hallo Szpicbródka”, Pan Janeczek z Kabaretu Olgi Lipińskiej, czy wreszcie słynny hydraulik ze skeczu kabaretowego, twierdzący, że: „chamstwu (...) należy się przeciwstawiać siłom i godnościom osobistom” - w bieżącym roku obchodzi 45-lecie pracy scenicznej. Jan Kobuszewski – aktor filmowy, telewizyjny i teatralny, znakomity komik związany niegdyś z kabaretami: „Dudek” i „ZAKR”. Wreszcie reżyser współczesnych sztuk teatralnych. Mogłoby się wydawać – tytan pracy, wiecznie zajęty, bez przerwy w biegu. W rzeczywistości twierdzi, że nie żyje po to, aby pracować, ale pracuje po to, aby żyć. Na samą myśl o zbliżających się wakacjach uśmiecha się i z tęsknotą wspomina rodzinną posiadłość pod Warszawą, gdzie jako dziecko beztrosko spędzał letnie miesiące. Dzieciństwa nie kojarzy jednak tylko z zabawą. Okres dorastania, który przypadł na przesycone stalinizmem czasy nie szczędził mu rozczarowań i niepowodzeń.

„W 1951 roku po raz pierwszy zdawałem do szkoły teatralnej. Pochodziłem z rodziny inteligenckiej a ojciec mój był wysoko postawionym urzędnikiem bankowym. Dlatego też moi koledzy z ZMP traktowali mnie jako zakałę sanacyjną. Nie miałem więc najmniejszych szans, aby zostać studentem jakiejkolwiek wyższej uczelni. Poza tym nie miałem żadnego przygotowania. Musiałem wówczas zadowolić się studiowaniem w Państwowej Szkole Dramatycznej Teatru Lalek. W następnym roku udało mi się na szczęście zdać egzaminy do Szkoły Teatralnej w Warszawie. Były to bardzo trudne czasy. Podczas gdy wraz ze Zbyszkiem Zapasiewiczem, Anką Ciepielewską czy Jankiem Matyjaszkiewiczem całym sercem oddany byłem sztuce, po katowniach w Warszawie mordowano znajomych moich rodziców. Nie mieliśmy pieniędzy, ale byliśmy pełni zapału. W 1956 roku, kiedy w Polsce zaczęło pomału pękać to stalinowskie jarzmo rozpocząłem swój pierwszy sezon w teatrze.”

Kobuszewski zadebiutował na scenie Teatru Młodej Warszawy. Mając w ręku dyplom aktora dramatu grał role na wskroś dramatyczne. Sztuki Witkacego, czy Shakespeara stanowiły niegdyś bowiem podstawy repertuaru prawie każdego teatru. 

„Grałem 60 spektakli miesięcznie, podczas gdy norma wynosiła 24. Może wydawać się to niemożliwe, ale tak rzeczywiście było. Po południu wystawiano zazwyczaj jakiś spektakl dla dzieci, wieczorem było przedstawienie w teatrze w Pałacu Kultury, ale już drugi akt grałem w Starym Teatrze na Marszałkowskiej. Do domu wracałem o północy.”

„Fascynację teatrem i sztuką wyniosłem z domu. Wprawdzie nikt wcześniej w mojej rodzinie nie zajmował się zawodowo aktorstwem, to jednak rodzice moi poznali się w teatrze amatorskim założonym przy Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”. Ojciec był suflerem, a mama grała w sztuce Fredry pt.: „Świeczka zgasła”. Przed wojną repertuar teatrów zmieniał się bardzo często. Jakże ogromnym sukcesem była „Gałązka rozmarynu” wystawiana około 40 razy. Premiery teatralne odbywały się więc co dwa tygodnie i obowiązkowo na prawie każdej z nich byli obecni moi rodzice, którym od czasu do czasu towarzyszyłem”.

Jan Kobuszewski kojarzony jest do dzisiaj przede wszystkim z komedią. Mało jednak kto wie, że z tą formą sztuki aktor zetknął się dopiero podczas współpracy z telewizją. Magazyn satyryczny „Wielokropek” okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, później przyszła kolej na Kabaret Dudek i ZAKR. Kolejnym krokiem w kierunku komedii okazał się warszawski teatr Kwadrat, z którym związany jest do dzisiaj.

„Myślę, że teatr komediowy jest placówką bardzo potrzebną publiczności. Jestem tutaj już 25 lat i mogę traktować „Kwadrat” jako swój macierzysty teatr. Żywego słowa nigdy nie zastąpi film, ani telewizja. Cieszę się, że na przedstawienia w osiemdziesięciu procentach przychodzi młodzież, która nie tyko doskonale się bawi, ale i bardzo dobrze zna teatr. Repertuar nasz stanowią dobre komedie, z których zwykle płynie jakaś nauka. Obecnie wystawiamy sztukę Marka Rębacza pt. ”Dwie morgi utrapienia”, której jestem także reżyserem.”

Wielu aktorów w Polsce decyduje się na samodzielne reżyserowanie z wielu powodów. Na pewno jest to chęć sprawdzenia się, ale jak wielu podkreśla nie bez znaczenia jest po prostu ułatwienie sobie pracy. Można byś sterem i okrętem dla samego siebie. W arkana reżyserii Kobuszewskiego wciągnął Zbigniew Saban, który twierdził, że sztuka ta nie polega wyłącznie na wybraniu materiału i dobraniu obsady. To także umiejętność ustawienia światła, dekoracji oraz dźwięku. Sztuka pt. „Dwie morgi utrapienia” nie jest oczywiście jedynym materiałem reżyserowanym przez Kobuszewskiego. Obok programów telewizyjnych wystarczy przypomnieć przedstawienia: „Taniec kogutów”, „Ten wstrętny egoista” albo „Złodziej”. Sztuki te nierzadko prezentowane były za granicą, gdzie cieszyły się ogromnym powodzeniem. Prawdziwym ewenementem są wspomniane „Dwie morgi ... ”, które w bieżącym roku po raz trzeci wystawiane będą w Chicago i Nowym Jorku w salach liczących po dwa tysiące osób. Równie ciepło i przyjaźnie aktor wspomina swoje występy w Kanadzie i Australii.

„Nie każdy miał takie szczęście jak ja i występował przy pełnej publiczności w Sydney Opera House. Pojechałem tam zaraz po zniesieniu stanu wojennego w Polsce. Publiczność nie chciała nas wtedy puścić ze sceny. W Australii mam wielu przyjaciół i znajomych, których serdecznie pozdrawiam. Wspominam szczególnie ciepło tamtejszą Polonię jako jedną z tych, która absolutnie się nie kłóci, jest nastawiona na współpracę i niesłychanie się popiera. Gdyby więc Australia była trochę bliżej, gdzieś pod Warszawą to jeździłbym tam choćby co tydzień”.

Pierwszą, dużą podróżą zagraniczną Jana Kobuszewskiego był wyjazd do USA w 1967 roku. Na widowni znalazła się wówczas m.in. emigracja polska z lat 20-tych. 

„Byli to bardzo starzy ludzie. Staraliśmy się więc mówić do nich wolno, gdyż wielu z nich nas po prostu nie rozumiało. Była też oczywiście Polonia młodsza, z II wojny światowej, która na nasze spektakle przychodziła z całymi rodzinami”.

W czasach kiedy łączność z krajem była prawie w ogóle niemożliwa, artyści z Polski byli dla Polonii pomostem między krajem rodzinnym a krajem, w którym przyszło im mieszkać. Nieodłączną towarzyszką aktora w trakcie tych podróży i nie tylko wtedy okazała się znana aktorka Hanna Zembrzuska – prywatnie żona. Siłą rzeczy aktorstwo jest obecne w ich życiu przez cały czas, nigdy jednak nie przenieśli spraw zawodowych na grunt prywatny. Dom zawsze był dla nich azylem, ucieczką od zgiełku i od czasami zbyt jaskrawych świateł ramp.

Kilkanaście lat temu zmożony bardzo groźną chorobą aktor, wycofał się z życia artystycznego. Po szczęśliwym powrocie do zdrowia wystąpił w programie telewizyjnym „Tabu” opowiadając o swoich przeżyciach. W tym niezwykle kontrowersyjnym programie wziął udział wyłącznie dlatego, aby uświadomić wszystkim cierpiącym, że do całkowitego wyleczenia oprócz fachowej opieki lekarskiej potrzebna jest silna wola, głęboka wiara i optymizm. Ten optymizm i radosne spojrzenie na świat, jak mówią lekarze, pozwoliły Kobuszewskiemu zwalczyć chorobę.

„ W chwili obecnej staram się nie pracować już tak intensywnie jak kiedyś. Włączyłem sobie wolniejszy bieg i wolę czasami, jak to śpiewa Maryla Rodowicz leżeć pod gruszą na wybranym boku i mieć święty spokój. Mimo że z dziada, pradziada jestem mieszczuchem, kocham wieś, ptaki, pianie kogutów i ryczenie krów. Od lat wakacje spędzam nad wodą, na Mazurach. Nigdy w życiu „nie zdradziłem” urlopu i nie zrobię tego nigdy”.

Kobuszewski otrzymał wiele nagród, m.in. Nagrodę Przewodniczącego ds. Radia i Telewizji, odznaczenie Zasłużonego Działacza Kultury, Złotą odznakę Honorowego Tow. Polonia czy Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.

„Przyjemnie jest dostawać nagrody – to jest chwila która długo pozostaje w pamięci. Ale to jest tylko ta właśnie chwila – nic więcej. Największą nagrodą są więc dla mnie nie zaszczyty, bywanie w takim, czy innym towarzystwie, lecz serdeczność ludzka z którą spotykam się na ulicy. To uśmiech tysięcy nieznanych mi osób, którym serdecznie za to dziękuję.” 

Krystyna Sienkiewicz nazwała Kobuszewskiego komediantem lirycznym. To chyba dlatego, że aktor do komedii zawsze dodaje odrobinę dramatu, a do dramatu szczyptę komedii. W sztuce, jak w życiu nigdy nie ma nic na wskroś białego ani czarnego. Bohaterowie grani przez Jana Kobuszewskiego są więc z jednej strony prześmieszni i zabawni, ale także pełni zadumy, czasami smutku. Taki jest jego Marian Kosela ze sztuki: „Dwie morgi utrapienia”, feldkurat Katz z filmu: „Przygody dobrego wojaka Szwejka” albo pamiętny Rotmistrz w „Damach i Huzarach” A. Fredry.

W teatrze Kwadrat, w którym rozmawiamy za chwilę rozpocznie się przedstawienie. Na sztukę z udziałem bohatera tego materiału od trzech tygodni nie ma biletów. Śmieszne i bezpodstawne wydają się więc powtarzane od jakiegoś czasu sądy, że teatr w Polsce przechodzi głęboki kryzys. Są przecież jeszcze ludzie, którzy w tym pełnym pośpiechu i kłopotów życiu znajdują czas, aby przenieść się w nieznany i metafizyczny świat teatru. Im więcej takich artystów jak Jan Kobuszewski, tym ciekawsza i bogatsza we wrażenia ta podróż się okazuje ...